Opuszczamy Sajame. Kierunek Chile. Po drodze jezioro z rozowymi flamingami.
Ruszamy do granicy boliwijsko - chilijskiej. Sznur ciezarowek zamienia sie w klebowisko, kiedy zblizamy sie do posterunku. Wszedzie pyl, ruch, dym i klaksony. Wypelniamy formularze, podane przez jednego urzednika, ktore drugi uznaje za niepotrzebne. Stempelki i juz... prawie. Umberto musi odprawic jeepa. Jest to proces wieloetapowy. Czekamy w aucie. Wokol kraza i trabia ciezarowki. W tej chwili trabi tak z szesc, a stoi ze
czterdziesci. Ciekawostka - wwoz zywnosci do Chile jest zabroniony w ochronie przed chorobami i zapewne przemytem. Celnicy ida na calosc - sprawdzaja nawet elementy konstrukcyjne ciezarowek.
Ciekawe co nas czeka.
Granice po stronie Boliwii przekraczamy gladko - w porownaniu do kontroli chilijskiej. Celnik grozi Umberto palcem za paliwo na dachu jeepa - w CHile jest kilkukrotnie drozsze - i wjezdzamy. Chile... prawie. Po 10 km posterunek chilijski.Chaosu miej, ale ruch duzy. Wypelniamy deklaracje celne i deklaracje nie wwozenia zywnosci. Moze na tym koniec?
Nic z tego.
Targamy plecaki do przeswietlenia. Wracamy, a za nami celnik. Wskazuje na plecaczki podreczne. Potem wybebesza auto, wspina sie tez na dach. Podchodzi do nas i pyta po angielsku ´Vegetejblos or fryts?´Moja odpowiedz ´Nothing to eat.´uspokaja go. Pyta skad jestesmy, pozdrawia i ruszamy.
Jestesmy w Chile.