Po odespaniu podrozy pobudka i snaiadanko i juz o 11 wyruszylismy na miasto. Zwiedzalismu dzis La Paz oraz Doline Ksiezycowa - takie boliwijskie Bledne Skaly. Bylo ladnie i kolorowo, a potem poszlismy na obiadek. Zjedlismy lame. Duza byla. Po obiadku trzeba bylo zazyc cos na trawienie. Najpierw zamowilem Martini. Kelner zbladl i nie podal. Z odsiecza nadciagnal Staszek i zamowil cos boliwijskiego. Kelner usmiechnal sie od ucha do ucha i wyciagnal spod lady wielki sloj nakryty czerwona serweta. A potem... zdecydowanym ruchem sciagnal serwete a nam opadly z loskotem szczeki na podloge. W sloju byl waz boa , tak na oko dwumetrowy, raczej niezywy, i troche wodki. Wygladalo to jak preparat na uczelni medycznej. Weza bylo na pewno wiecej niz wodki. Staszek nie poddal sie (pokazal cojones duros), a my przeszlismy na whisky. Irmina podziwiala Staszkowe cojones. Wrazen jak na pierwszy dzien sporo. A wieczor dopiero przed nami.