Wstajemy o czwartej rano czy cos kolo tego. Irmina zostaje w lozku, a ja ubieram wszystko co mam, bo o tej porze temperatura oscyluje kolo zera. Jedziemy jeepem do miasteczka po przewodnika. Zaspal, ale zebral sie w dziesiec minut. Podczas podrozy przysypiam co chwila. Jedziemy trzy godziny do stop czynnego wulkanu. Tam przewodnik gubi droge i wyjezdzamy na jakies marsjanskie usypisko kamieni. W oddali widac droge, ale przedarcie sie do niej zabiera dodatkowe 40 minut. Przewodnik szuka drogi, Umberto lawiruje jeepem posrod kamieni. Nas wyrzucil, zeby odciazyc auto. Docieramy na miejsce. Plecaczki i w droge. My - profesjonalnie (w wiekszosci) wyposazeni, Umberto - dzinsy i reklamowka z drugim sniadaniem. Zaczynamy podejscie cos kolo 7:30. Najpierw jest stromo, a potem bardzo stromo. Wchodzimy z okolo 4 500 m. Po drodze malutki krater buchajacy siarkowym dymem. Arek idzie zrobic zdjecia i w tym momencie wiatr sie odwraca. Umberto rzuca tylko ´Vamos!´ i uciekamy. Arek na pol oslepiony, a na pol uduszony na szczescie nie myli drogi :-)
Jeszcze troche wysilku i osiagamy krater. Mamy 5050 m. W dole gotuje sie i dymi siarka. Skaly sa zolte, a w dole widac czerwone, rozpalone plamy. Na potrzeby wycieczki przyjmujemy, ze to gotujaca sie magma. Umberto i Staszek wchodza jeszcze wyzej i machaja do nas z gory, ja i Arek zostajemy przy kraterze i pstrykamy zdjecia.
Schodzimy inna droga - po zwirowym osuwisku. Stopy zapadaja sie po kostki, ´zjezdzamy´jak na nartach w puchu, ale zejscie jest i szybkie, i pewne.
Ladujemy sie do jeepa i zaczynamy droge powrotna. Przewodnik kompletnie traci orientacje i juz w ogole sie nie odzywa, zeby nie pogarszac sytuacji. Chyba tez zachwyca sie nowymi widokami. Ostatecznie trafiamy na droge prowadzaca w nasz strone, ale idaca stromo w dol. Umberto wyrzuca nas z jeepa i ostroznie jedzie w dol, tak gdzies 1 km/godz. Zmeczeni docieramy do hotelu a tam niespodzianka - nasze bagaze juz na zewnatrz i nie mozemy skorzystac z lazienki. Ruszamy do Chile.