Czwarta rano. Wstajemy i do jeepa. Lewym okiem rejestruje jeszcze, ze impreza w kuflowni nadal trwa, po czym przysypiam. Budze sie, gdy jest juz jasno. W oddali widac dymiace laki. Jestesmy na miejscu. Wjezdzamy pomiedzy gejzery. Wyskakujemy z jeepa i idziemy na pole gejzerow. Samochodow jest kilkadziesiat, a ludzi ponad setka. Gejzery sa aktywne tylko rano. Jest ich mnostwo, od malutkich, bulgoczacych wesolo, po duze i powazne, wyrzucajace co kilka minut kilkumetrowy strumien wody, ktoremu towarzyszy kilkunastometrowy oblok pary. Pstrykamy zdjecia. Napis na tabliczce glosi, aby uwazac na poslizgniecia na lodzie.
Faktycznie, stoimy na lodzie. Ogolnie jest chlodno. No tak, 4 400 m npm i siodma rano. Slonca jeszcze nie widac. Mozna by nawet rzec, ze jest zimno. Przy kolejnym zdjeciu zaczynam miec klopoty z wciskaniem guzikow. Zgrabialy mi palce. Chowam rece do kieszeni i podziwiam gejzery. Troche pomaga, ale niewiele. O rety, chyba zamarzam... kiedy wzejdzie Slonce??? Znajdujemy sredni gejzerek buchajacy para. Ogrzewamy rece, ale kiedy wyjmujemy je z obloku pary, znowu marzna. Idziemy do jeepa po rekawiczki a tam... sniadanko. Umberto biegnie z goraca woda. Herbata, kakao, kanapki, i wschodzi Slonce. Jest nieco cieplej. Arek mierzy temperature. Minus 10 stopni po wschodzie Slonca. Oceniamy, ze mius dwanascie bylo na pewno. Gejzery powoli traca animusz i ida spac. A my, nieco bardzo z(a)marznieci, do jeepa i w droge...
Po drodze mijamy namioty, w ktorych spia jacys wariaci (w nocy minus kilka lub kilkanascie stopni), rozowe flamingi i galopujace wikunie. Oraz, jak zawsze, tak z kilkadziesiat przepieknych krajobrazow. Czesto stajemy na zdjecia, ale duzo tez pstrykam z auta, bo nigdy bysmy nigdzie nie dojechali :-)