Czas zdobyc najniedostepniejszy wulkan. Podejscie ma 1500 m w gore. Czy to duzo? Ponad 500 pieter w gore. Bez windy. Wstajemy o 4:20, jemy sniadanie i do jeepa. Irmina zostaje w bazie, kontakt przez walkie talkie co godzina. Ruszamy w gore po ciemku, przy swietle czolowek. O 5:30 robi sie jasno, mozna zgasic latarki. Okolo szostej wstaje Slonce, ale nadal jest Bardzo Zimno. Idziemy i i dziemy, zdobywamy kolejne metry w gore. Napedzany energia sloneczna zegarek , w ktory na wyprawe wyposazyl mnie brat, bardzo sie przydaje. Wskazuje, w jakim tempie posuwamy sie w gore i pozwala ocenic, ile jeszcze do konca... W pewnym momencie przewodnik (lat 61) wskazuje Bardzo Odlegly Glaz, widniejacy sporo nad nami i mowi pamietne slowa ´Tam bedzie polowa drogi´. Jakos tam doczlapujemy. Powyzej 4 700 kazde 30 metrow w gore jest dla mnie duzym wysilkiem, Arek i Staszek radza sobie lepiej, o Umberto i przewodniku nie wspomne. 150 m pod szczytem zdaje sobie sprawe, ze moge nie wejsc na gore. Jakos docieram pod ostatnie podejscie. Do szczytu 40 metrow. Z gory chlopaki wolaja niesmiertelne ´Dasz rade´, za mna Umberto zacheca ´Para Irmina, para Licancabur!´. Wchodze z trzema przystankami. Na gorze radosc i piekne widoki. Dwie grupy idace za nami rezygnuja - jedna na samym poczatku, druga obrala zla droge i musiala zawrocic.
Teraz zdaje sobie sprawe, ze trzeba zejsc poltora kilometra w dol stromym kamienistym zboczem. Chyba uznam to za remis: wszedlem na gore, ale zszedlem zupelnie bez sil... ale bylo pieknie :-)